Tego ranka wyruszyłem z domu po jedenastej, a miałem wyruszyć o ósmej, najpóźniej o dziewiątej. Martwiąc się tym po drodze, postanowiłem się jednak z tego powodu nie biczować, tylko lepiej zorganizować dzisiejszy wieczór, i pójść wcześnie spać.
Dzień był gorący. Dotarłem do B&B trochę przed dziewiątą wieczorem na rowerze pokrytym warstwą szarego pyłu, zmachany, spragniony i głodny. Wychyliłem duszkiem pintę wody z sokiem, wyszorowałem gąbką cały rower, zjadłem coś, i wziąłem prysznic. Nagle zdałem sobie sprawę że w pokoju jest 27°C, a otwarte okno niczego nie daje. Nie ma wentylacji i nie da się zrobić przeciągu. Wyszedłem więc na zewnątrz żeby na świeżym powietrzu zastanowić się jak przetrwam tę noc.
Była już dziesiąta wieczorem, Zaczęło się ściemniać. Przed domem na schodku siedziało dwóch mężczyzn, młody i stary. Usiadłem obok. Stary prawił młodemu że młody nie powinien palić. Młody się bronił, że nie jest na to gotów, potem podniósł się, i kiedy wchodził do środka, powiedziałem do starego mężczyzny: “możesz doprowadzić konia do wody, ale nie możesz zmusić go żeby pił”, żeby trochę rozbroić sytuację.
Stary chciał porozmawiać i poprosił mnie żebym się przysiadł bliżej, bo ma problemy ze słuchem.
– “Skąd jesteś?”
– “Z Polski.”
– “Jaką masz pracę?”
– “Komputery” – odparłem.
– “To musisz być dobry z matematyki!”
– “Niekoniecznie, to znaczy w podstawówce byłem niezły z matematyki, ale
w pracy programisty…”
– “Ile jest trzydzieści siedem razy pięćdziesiąt…”
Spojrzałem się na niego z niedowierzaniem.
– “Nie wiem, od tego mam komputer. W pracy nie potrzebuję niczego obl…”
– “Umiesz używać telefonu?” – przerwał mi wyciągając telefon z kieszeni."
– “Generalnie tak… tego telefonu akurat nie znam, mogę zobaczyć.”
– “Poszukaj kalkulatora.”
– “Jest.”
– “Wpisz 103 razy 107.”
– “Mam.”
– “I wyszło 11021?”
– “Wyszło…”
I byłoby wszystko w porządku gdyby się na tym skończyło. Niestety stary zaczął mi tłumaczyć jakie to ma skróty na mnożenie w pamięci. I że to jest szybsze niż kalkulator.
Nie było przy tym dla mnie miejsca. Gdybym miał szansę coś powiedzieć, powiedziałbym że przeczytałem książkę „Secrets of Mental Math” Arthura Benjamina, i że ciekawie się czytało. Że w życiu codziennym mam obliczenia na małych liczbach, albo na większych liczbach, ale wystarczy oszacowanie a nie obliczenie. A poza tym wszystko to opiera się o znajomość tabliczki mnożenia, a z tym od małego mam kłopoty i 6×7 myli mi się z 7×8 do dziś, i chyba tak już mi zostanie do końca życia, i to jest OK. Kiedy rzeczywiście potrzebuję, znajduję sposób. Ale żadnej z tych rzeczy nie miałem możliwości powiedzieć.
Ściemniało się. Zaczęła mnie ta sytuacja trochę irytować. Ale dziadkowi było mało, teraz poślinił palec i zaczął mazać palcem na masce samochodu jakąś kwadraturę koła, jak to w dwanaście sekund znalazł rozwiązanie jakiegoś geometrycznego problemu, bo wpadł na to że Pi się w tym przypadku skraca. Co było dalej nawet dokładnie nie pamiętam.
Kiedy wreszcie wróciłem do pokoju i spojrzałem na zegarek, była 23:30. Miałem spać już od godziny! Oznaczało to, że albo będę spał o godzinę mniej, albo wyruszę w drogę o godzinę później. Próbowałem jakoś się uspokoić, ale irytacja nie pozwalała mi zasnąć. Kiedy w końcu zasnąłem, obudziłem się po trzech godzinach z gorąca. Otworzyłem okno najszerzej jak można, ale nie dało to nic. Wziąłem chłodny prysznic. Lepiej, mogłem z powrotem myśleć.
Pod samiutkim oknem było czuć odrobinę chłodnego powiewu. Nadmuchałem swój materac kempingowy i położyłem go pod oknem. Dało się odczuć odrobinę chłodnego powietrza od czasu do czasu.
Udało mi się w ten sposób dospać jeszcze dwie godziny.
Obudziłem się po szóstej. Za piętnaście siódma byłem gotowy na śniadanie. “Świetnie,” pomyślałem, “może uda mi się wyjechać o ósmej!” Schodząc na dół nie brałem zegarka ani telefonu. Chciałem zjeść spokojnie i w skupieniu. Bez przewijania sieci społecznościowych. Zastanowić się na spokojnie nad planem dnia.
Ale zszedłszy na dół, w kuchni natknąłem się na dziadygę.
Refleksja o chwili obecnej. Pisząc to czuję że wciąż mną telepie. Ściska mnie za gardło bezsilne oniemienie. Najchętniej bym o tym wszystkim zapomniał. Ale wiem, że nie ma od tego ucieczki.
Dziad dość szybko zorientował się że jestem w tym samym pomieszczeniu i natychmiast zaczął pieprzenie kotka za pomocą młotka. Kolejne sztuczki arytmetyczne. Jakiej jestem wiary. Czy słyszałem o siostrze Faustynie. Że wszystkie przepowiednie się sprawdziły. O geometrii stolarki dachowej. Jakim to jestem dobrym słuchaczem. Co to jest tangens. Jak uczyć matematyki. Jak to był w Ameryce i mógł zrobić miliony. Ale nie zrobił. Od każdego można się czegoś nauczyć, nawet od głupiego.
“Lubię przecież matematykę,” pomyślałem. Może niekoniecznie arytmetykę, ale sporo rzeczy w matematyce mnie interesuje. Zastosowania praktyczne też. Uważam że ważne jest umieć słuchać. Uważam że należy szanować perspektywę innych, nawet jeżeli jest inna niż moja. Tylko… czuję się fatalnie! Coś tu nie gra!
Zostałem postawiony w takiej pozycji, że podniesienie się i wyjście „pokazałoby,” że nie mam ochoty słuchać perspektywy innych, albo że nie interesuje mnie matematyka, albo że nie jestem dobrym słuchaczem. Nie mogę po prostu wstać i wyjść, potrzebuję zrobić to w sposób cywilizowany.
Pomyślałem, “muszę się jakoś z tego wygrzebać.” Nie wiedziałem która jest godzina. Zacząłem się rozglądać za zegarkiem, budzikiem, zegarem ściennym. Nic. “Niedługo będę musiał…” zacząłem, ale dziadek nie dał sobie przerwać. “Niedługo będę musiał iść.” Powiedziałem trochę głośniej. “To idź,” wtrącił nie przerywając potoku słów. “To co ja mam, wstać i wyjść? Nie no, on chyba zrozumiał, muszę iść więc on teraz skończy myśl i się pożegnam i pójdę.” Ale oczekiwane zaliczenie myśli nie nadchodziło. Cywilizowany sposób zakończenia rozmowy po prostu nie zadziałał.
Siedziałem więc, bombardowany informacjami Polak w irlandzkim B&B, chwalony za “bycie dobrym słuchaczem,” nie chcący wyjść na gbura, z rosnącym uczuciem że ucieka mi drogocenny czas mojej wycieczki rowerowej. I naprawdę nie wiedziałem co zrobić.
“Będzie niedługo czas na mnie, bo muszę ruszać w dalszą…”
“To idź” rzucił ponownie.
Znów zamarłem. Nie no, przecież powiedziałem że muszę iść, dlaczego on wciąż gada?
Nie pamiętam dokładnie jak z tego wybrnąłem. Chyba powtórzyłem kilka razy że potrzebuję iść, i/lub po prostu zacząłem zbierać swoje rzeczy. W końcu wróciłem do pokoju i miałem do dyspozycji zegarek. Dziesiąta rano. Dziesiąta! To trwało bite trzy godziny!
Owszem, miałem wrażenie że trwało to trochę długo… ale nie miałem pojęcia że aż tak długo!
Wszystko mi opadło. Bardzo, bardzo chciałem wyjechać tego dnia wcześnie, zanim się zrobi gorąco, i przejechać na spokojnie większy odcinek. Jazdy rowerem tyle samo, odległość też, ale różnica w tym że dodatkowy czas spędziłbym na świeżym powietrzu, oglądając piękne widoki, a nie w dusznej kuchni, słuchając dziadowskich flaków z olejem.
Zebrałem się jak najszybciej, i pojechałem. Po powrocie zorientowałem się że w pośpiechu zostawiłem tam oryginalną ładowarkę do Pixela. Grr.
W tej chwili nie mam już ochoty słuchać niczego, nikogo, i o niczym. Naprawdę. Jeżeli będą mi potrzebne jakieś informacje, mam internet, poradzę sobie. Na wspomnienie o dziadydze mam ochotę wyć.
Do teraz nie wiem, co mógłbym zrobić następnym razem. Oczywiście najlepiej byłoby nie schodzić na dół ani wieczorem ani na śniadanie, ale obecności dziadka nie da się przewidzieć, nie mogę z takiego powodu do końca życia siedzieć w pokoju i nie wychodzić. (Aczkolwiek przyznaję że jest to dla mnie całkiem atrakcyjne rozwiązanie.) Rzeczy typu “jak za długo trwa…” niekoniecznie mi się sprawdzą, bo jak widać poczucie czasu u mnie w takiej sytuacji nie działa. Mam wręcz problem z pamiętaniem czy już powiedziałem że muszę iść, czy nie. Metody oparte o świadomość tego co się właśnie wydarzyło, nie zadziałają.
Chyba musi to być coś opartego o samopoczucie. Jest mi niewygodnie, źle, to żegnam się i wychodzę. To z kolei będzie wymagało treningu, prawdopodobnie bolesnego. Naprawdę nie chcę wychodzić na gbura, tylko to właśnie powoduje problem, wystarczy sytuację postawić tak że ja zakańczający rozmowę będę wychodził na gbura, i pułapka gotowa. Dbając o swoje własne dobro musiałbym „zdradzić swoje wartości.” Mało tego, osoba z którą rozmawiam może protestować i oskarżać właśnie o to, czego się najbardziej obawiam. To z kolei uruchamia u mnie odruchu obwiniania się, lub próby wytłumaczenia się. Mimo że z niczego tłumaczyć się nie ma potrzeby. W teorii to ja może to i wiem, ale w praniu jest zupełnie inaczej. Bardzo to dla mnie trudna sytuacja.
©2003-2024 Maciej Bliziński