Pojechałem do Warszawy na kilka dni. Inaczej niż wcześniej. Tym razem nie do urzędu miasta, ani do prawnika, ani na sesję z mediatorami, ani na rozprawę sądową. Przyjechałem zobaczyć Warszawę.
Kiedy odwiedzam stare kąty, co prawda widzę Warszawę aktualną, nową, ale mam równoległe wrażenie, że się cofnąłem w czasie, i jestem emocjonalnie w roku powiedzmy 2001, i usiłuję rozkręcić zespół acid-jazzowy. Albo w roku 2004, jestem na studiach zaocznych, jednocześnie usiłując zarobić na czynsz. Szczególnie dotkliwie pamiętam uczucie frustracji w zmaganiu się z tym wszystkim co mi się w Polsce nie udało. A nie udało się praktycznie wszystko, no może poza tymi jedynymi studiami informatycznymi. Te się udały.
Pod koniec lat spędzonych w Polsce udało mi się w końcu wypracować jakiś tam stopień niezależności, tzn. byłem w stanie zarobić na podstawowe utrzymanie. Ale odłożyć już nie byłem w stanie.
W 2017 czułem się tak, jak gdyby ulice Warszawy znów naigrawały się ze mnie: „ledwie wiążesz koniec z końcem frajrze, nie stać cię na nic, nie masz na samochód, nie masz na składki na emeryturę, nie masz na wakacje, nie masz na restaurację, tra la la la la!” W 2001 mogłem tylko podkulić ogon. Teraz mogę odpowiedzieć w myślach: „To nieprawda! Właśnie, że mam!” i wstawić jakąś soczystą inwektywę.
©2003-2024 Maciej Bliziński