Maciej Bliziński » Jogger automaciejowy » Barcelona—Tuluza

Barcelona—Tuluza

Był rok 20131, końcówka lata. Plan był taki, żeby na wyjazd integracyjny mojego zespołu z pracy pojechać na rowerze, a że z Dublina do okolic Tuluzy jest daleko, polecieliśmy we dwóch z kolegą i z rowerami do Barcelony. Mieliśmy generalny pomysł na trasę: najpierw jechać na Adrall, a potem tam zadecydować, czy jedziemy zachodnią stroną czy na północny wschód, przez Andorę. Trasa zachodnia wyglądała ciekawiej, ale też i miała więcej podjazdów.

Oryginalny pomysł nie był mój, zaczęło się od tego że kolega z pracy, Niall2, odwrócił się od biurka i zapytał:

“Ej, Maciek, a może tak byśmy pojechali tam na rowerach?”

Transport rowerów był prostszy niż się spodziewałem. Kupując bilety Aer Lingusa online nie można wykupić transportu roweru, a jedynie rzeczy takich jak narty albo torby z kijami do golfa. Transport roweru można jednak wykupić, tylko trzeba najpierw kupić bilet i dostać numer rezerwacji, a potem do Aer Lingusa zadzwonić i poprosić o dodanie roweru do rezerwacji którą właśnie zrobiliśmy. Żeby opłacić transport, podaje się wtedy przez telefon numer karty kredytowej, czego nie lubię, ale nie było innej metody.

Taka rezerwacja kosztuje 40 euro w jedną stronę.

Przygotowanie roweru do lotu nie jest skomplikowane: trzeba spuścić powietrze z opon, odkręcić pedały i zdjąć albo obrócić kierownicę tak, żeby rower był maksymalnie płaski. Tak przygotowany rower wkłada się do plastikowej, przezroczystej, otrzymanej za darmo torby plastikowej. Wbrew pozorom jest to bezpieczniejsze niż pakowanie roweru do pudła. Kiedy rower jest w pudle, bagażowcy traktują je jak pudło, którym można pomiatać. Kiedy jest to ewidentny rower w przezroczystej torbie, jest traktowany jak… rower, czyli z troszkę większą ostrożnością. Idealnego rozwiązania oczywiście nie ma, rower wciąż może zostać uszkodzony i Aer Lingus wyraźnie pisze, że transport taki jest na ryzyko właściciela. Mój rower przeleciał w obie strony bez szwanku, a rower Nialla doznał jedynie małego uszkodzenia miękkiej owijki na kierownicy.

W dzień wyjazdu wstaliśmy o 02:00, ale i tak z tego pierwszego dnia została nam na jazdę rowerem tylko połowa. Samolot wylądował około 11:00 czasu lokalnego i byliśmy gotowi do drogi mniej więcej w południe.

Natychmiast popedałowaliśmy, na azymut, przez jakieś polne drogi, na bieżąco improwizując trasę. Nie mieliśmy pomysłu na nocleg, więc dotarliśmy do miasteczka o nazwie Manresa, gdzie szybkim serczem zlokalizowaliśmy dość obskurny hostel i zwaliliśmy się tam na jak dwa worki kartofli. Byliśmy obaj kompletnie wykończeni. Około 22:30 coś nas jednak obudziło: był to głód. Tego wieczoru wciągnałem w siebie szerszą niż mój tułów Pizzę Chwały.

Sama noc była taka sobie: gorąco i hałas. Następnego ranka chcieliśmy wyjechać jak najwcześniej, ale rowery mieliśmy zamknięte na klucz w hostelowej pakamerze, a klucz przychodził do pracy dopiero na ósmą rano. Wypiliśmy więc po kawie, zjedliśmy po ciastku i około 9 wyruszyliśmy w dalszą drogę, próbując uwolnić się od skwarnej i smrodliwej sieci głównych dróg.

Po drugim dniu byliśmy w ciężkim stresie, że nie damy rady zrobić tych dwóch dużych podjazdów które były w planie. Potem okazało się że nasze oszacowania można było o kant zadka rozbić, a mianowicie: (1) i tak trzeba było zrobić 1 dość poważny podjazd i kilka mniejszych więc wcale nie jest dużo łatwiej, (2) podjazd wykonany w odpowiednim tempie nie stanowi większego problemu. Odpowiednie tempo zależało od osoby: Niall miał swoje tempo, szybsze, ja miałem swoje, wolniejsze. Kiedy oddalał się o większy kawałek do przodu, robił sobie przerwę. Potem ja dojeżdżałem, braliśmy łyk wody i po kilku oddechach ruszaliśmy dalej. Sprawdzało się znakomicie.

Przy którymś zjeździe usłyszałem trzask z tyłu, i po krótkiej inspekcji okazało się że jest problem z mocowaniem bagażnika. Śruba, którą bagażnik był przykręcony do ramy, została ścięta w momencie wstrząsu. Wjechałem zdaje się w jakieś pęknięcie w asfalcie. Szczęście w nieszczęściu było takie, że to co normalnie powinno być przykręcone do ramy, oparło się o oś tylnego koła, w związku z czym bagażnik utrzymał się na rowerze. Gdyby bagażnik zaczął odpadać, prawdopodobnie poszłyby kolejne śruby, po chwili miałbym dużo większy problem niż początkowo.

Niall obejrzał ściętą śrubę, po czym poszedł do swojego roweru, i wyciągnął opaski zaciskowe. „Wszystko się nimi da naprawić”, zaanonsował. Po kilku minutach mocowanie bagażnika wyglądało tak:

Byłem przekonany że nie wytrzyma to nawet pięciu minut. Ale spróbowałem przejechać metr. Bagażnik jakoś się utrzymał. 10 metrów. Dalej był tam gdzie trzeba. 100 metrów. Wciąż na swoim miejscu. Okazało się, że mogę normalnie jechać, bagażnik wciąż opiera się o oś, a opaski zabezpieczają pręt przed przesuwaniem. W ten sposób dojechałem do samego końca trasy, i naprawiłem bagażnik dopiero w Dublinie po powrocie.3

Główny problem po drugim dniu, główny powód dla którego byliśmy tacy zestresowani, był taki że ja próbowałem forsować zbyt szybkie dla mnie tempo i kiepsko się to dla mnie kończyło. Gwiazdy mi stawały w oczach, robiło mi się mdło , a w jednym momencie czułem że robi mi się słabo i zaraz zemdleję. Musiałem się zatrzymać, położyć na wznak i leżeć kilka minut bez ruchu żeby z grubsza dojść do siebie. Niall był tym chyba trochę przestraszony. Starałem się już więcej nie robić takich numerów.

Nogi natomiast były spoko: w dowolnym momencie mogłem zrobić krótki sprint w pełni obciążonym rowerem. Żadnych zakwasów. To nie nogi, a serce było wąskim gardłem, ograniczając tempo podjazdów. Wrażenie było takie, że nie dojedziemy na czas: kombinowaliśmy inne trasy, pociągi, srągi. Niepotrzebnie. Trzeciego dnia zrozumiałem co się dzieje, dopasowałem styl jazdy, co natychmiast rozwiązało problem.

Moją prędkością na siedmioprocentowym podjeździe było 5km/h. Szybciej niż 5km/h po prostu nie dawałem rady jechać. Oczywiście mogłem sobie to tłumaczyć, że jest pod górę, że jestem stary, że rower załadowany. Ale prościej jest podejść do tego tak: to nie jest wyścig. Moim celem było dojechać, i żeby utrzymywać ciało w rozsądnej równowadze, muszę go słuchać, i wiedzieć, jaka ilość oraz rodzaj dyskomfortu są „normalne”, i jaki poziom wysiłku jest realny do utrzymania na dłuższą metę.

Po tych wszystkich rozważaniach dojechałem do najwyższego punktu w Andorze, po którym zaczął się zjazd w dół, na francuską stronę.

Po Andorze grzaliśmy do przodu ile fabryka dała (ale nie szybciej!). Zjazd był niesamowity, kiedy po wspięciu się na 2500m npm zjeżdżaliśmy drogą nachyloną tak łagodnie, że grawitacja dawała nam regularne 35-45km/h, a hamulców można było używać bardzo delikatnie. Prędkość można było regulować składając się w dół lub podnosząć tułów do góry, w ten sposób zmniejszając lub powiększając opór powietrza. Zjazd trwał tak długo że aż drudno było uwierzyć, że całą tę energię wypracowaliśmy wcześniej własnymi mięśniami.

Jest to jednak tylko półprawda, bo energię dostaliśmy przecież z zewnątrz, np. przeżuwając i trawiąc kotlety schabowe, a ostatecznie na wszystko zapracowało nasze Słońce.

Tego dnia przejechaliśmy 70km, przy czym z tego pewnie z 10-15km zajął nam wjazd przed południem, a resztę śmignęliśmy z górki na pazurki.

Bardzo szybko stało się jasne, że wcale nie musimy ratować się przy pomocy pociągu, i zupełnie spokojnie dojedziemy do celu o własnych siłach. Ostatni odcinek był zaskakująco wymagający, a największe stromizny na naszej trasie znajdują się właśnie na pagórkowatej francuskiej prowincji. Nie mają tam zastosowania drogowe normy inżynieryjne. Górskie serpentyny wyglądają groźnie, ale są tak projektowane, żeby utrzymać z grubsza stałe nachylenie, gdzieś pomiędzy 6% i 7%. Wiejska droga natomiast idzie tak jak idzie i jeżeli pagórek miał nachylenie 12%, to droga też. Na rowerze robi to dużą różnicę.

Dopiero tutaj zrobiły mi się zakwasy: pagórki były krótkie, więc na niektóre można było wjechać na zasadzie sprintu. Szkopuł w tym, że jeżeli taki sprint trafia się co kilka minut regularnie przez kilka godzin, to nawet ktoś kto się przed chwilą chwalił jaki to z niego nie jest sprintsman, dostaje w zadku zakwasów jak ta lala.

Suma sumarum te nasze ~500km przejechaliśmy w pięć z sześciu dostępnych dni. Miało to swoją dobrą stronę: spędziliśmy jeden więcej dzień w uroczej, otoczonej murem średniowiecznej wiosce.


  1. Wpis napisałem w miarę krótko po wycieczce w 2013, ale opublikowałem go dopiero w 2017. ↩︎

  2. Niall jest imieniem irlandzkim gaelickim, i wymawia się je mniej więcej „Najal” z akcentem na pierwszą sylabę. ↩︎

  3. Po roku czy dwóch problem się powtórzył, więc prawdopodobnie jest to jakaś wada konstrukcyjna tego roweru. Miejsce jest tam tylko na cienką śrubkę, a przeciążenia które wywierają na nią moment ścinający – duże. ↩︎

©2003-2024 Maciej Bliziński