W latach 1996 - 2001 zajmowałem się muzyką na poważnie. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział że może powinienem się zająć programowaniem, śmiertelnie bym się obraził. I nawet raz się tak stało. Ale wtedy była tylko muzyka, muzyki, muzyce, muzykę, muzyką, o muzyce…
Struktura wywodziła się Autorskiej Szkoły Muzyki Rozrywkowej i Jazzu. Jednym z przedmiotów były tzw. „sekcje”, czyli granie w zespole. Trafiłem na zajęciach na kilka fajnych osób. Rok szkolny się skończył i zdaliśmy egzaminy, w tym egzamin z „sekcji”. Poszedł nam dobrze i chcieliśmy grać dalej, a skoro zajęć już nie było, zaczęliśmy, ku utrapieniu moich sąsiadów, grać u mnie w domu. Graliśmy tak przez prawie całe lato.
We wrześniu zebraliśmy się w małym studio nagraniowym w Ośrodku Kultury Ochoty, wyposażonym w jeden ADAT, cyfrowy ośmioślad. Nie nagrywaliśmy ścieżek po kolei; to był jazz. Nagrywaliśmy wszystkie instrumenty za jednym podejściem. Jeżeli wykonanie się nie udało, nagrywaliśmy całość jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze. Proces ten mógł być zakończony albo zadowoleniem z utworu albo padnięciem ze zmęczenia. To drugie było częstsze.
Nazwę wymyśliłem sam, będąc na świeżo ze studiami na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej. Zaczynałem interesować się aranżacją, a w aranżacji najbardziej interesowało mnie właśnie układanie elementów muzycznych w różne struktury.
Graliśmy głównie standardy jazzowe we własnych aranżacjach. Na „gorący towar”, czyli muzykę funky, trzeba było jeszcze poczekać. Na tym etapie uczyliśmy się standardów i graliśmy pierwsze improwizacje. Jednak nasze demo, zawierające nastrojowe bossa novy i swingowego bluesa w F dur, było na tyle przekonywujące że od czasu do czasu graliśmy jakiś koncert. Struktura zagrała najwięcej koncertów w publie Lolek na Polach Mokotowskich, za stawkę wywołującą uśmiech u starszych kolegów. Ale nie chodziło tu o pieniądze; Struktura była napędzana chęcią grania.
Struktura została jakimś cudem namierzona i niespodziewanie doceniona przez Danusię Jampolską z Ośrodka Kultury Ochoty. Efektem był wyjazd do Danii w ramach wymiany kulturalnej z Danią organizowanych przez Ośrodek Kultury Ochoty. Dwa razy do roku polskie zespoły jechały nagrywać i występować w Danii, oraz dwa razy do roku duńskie zespoły przyjeżdżały do Polski występować, i raczyć się piwem po dobrych cenach. Sam się zastanawiałem, jak to jest, że kiedy Duńczycy przyjeżdżają do Polski, to mieszkają w hotelu i tylko grają koncerty, a kiedy Polacy jadą do Danii, mieszkają tymczasowo u Duńczyków „na kwaterach” i mają możliwość darmowego nagrania w studio. Mam wrażenie że Duńczykom chodziło o piwo i polską publiczność, a obydwie rzeczy jak najbardziej dopisywały.
Kiedy przyszedł dzień naszego wyjazdu, stawiliśmy się czwartej rano przed Ośrodkiem, zespół zapakował się do minivana i już po dwudziestu godzinach wysiadł w Århus. To było przeżycie. Nagle znalazłem się w kraju gdzie nie tylko jest bardziej kolorowo i spokojnie, ale gdzie da się żyć! Ten wyjazd był częścią mojej inspiracji żeby się przeprowadzić do Irlandii. Ale to osobna historia.
W duńskim studio nagraliśmy utwór Jeffa Lorbera, który zdaje się któryś z nauczycieli ze szkoły muzycznej wykopał w postaci kwitu, który pieczołowicie rozszyfrowaliśmy i nauczyliśmy się grać. W porównaniu do standardów które wtedy graliśmy, Delevans był bardzo funky oraz groovy.
Następny zespół, zawiązany w 1997 roku, był pierwszym składem grającym R&B. Muzykę którą grało Hot Cargo, przywiozłem z Danii. Była to przede wszystkim płyta The Brand New Heavies Brother Sister, ciekawa, i na tyle prosta, że możliwa do zagrania.
Funksters powstało jako pomysł na funkowe jam sessions w klubie „Oczko” mieszczącym się w Ośrodku Kultury Ochoty.
Sesje dżemowe w Oczku były spontaniczne, ale niemniej wstępnie przygotowane. Przed każdym spotkaniem odbywała się próba na której sekcja rytmiczna ćwiczyła motywy, będące punktem wyjścia improwizacji. Udało mi się zebrać skład, który był gotów grać dla samej frajdy z grania, żeby od czegoś zacząć, ale sesje nie były pozbawione biznesplanu. Planem tym była regularność. Graliśmy w każdy wtorek o dziewiętnastej. Na początku nikt o imprezie nie wiedział, i dobrze, bo sami muzycy nie bardzo wiedzieli co mają grać. Po kilku tygodniach mieliśmy już trochę własnych pomysłów na podkłady do improwizacji oraz trochę własnej publiczności. Spodziewałem się, że właściciel klubu, kiedy zobaczy że obecność zespołu podnosi mu obroty w barze, będzie gotów odpalić nam parę złotych żebyśmy mieli chociaż na benzynę i połamane pałeczki od perkusji. A z czasem, kto wie…
Pewnego zimowego wtorku spadł deszcz i natychmiast zamarzł. Potem zaczął sypać śnieg. Cała Warszawa stanęła. Czas który zazwyczaj wystarczał na zrobienie próby i dojazd do Ośrodka, tym razem ledwo wystarczył na dotarcie do Ośrodka. Trudno, próby nie było, ale przynajmniej byliśmy na scenie na czas. I byliśmy jedyni: na sali były może ze dwie osoby. Nic dziwnego, przy takiej pogodzie najchętniej bym nosa z domu nie wychylił. Zaczęliśmy grać, jak zwykle, rozpoczynając od spokojnego, cichego rytmu i powoli go rozkręcając. Nie szkodzi, że nikt tego nie słucha, pomyślałem. Minęło jakieś pół godziny, może czterdzieści pięć minut. Kiedy skończyliśmy grać jeden z kawałków, spojrzałem w kierunku sali. Salki właściwie, bo „Oczko” jest dość małym klubem i 50 osób go zupełnie spokojnie zapełnia. I właśnie te 50 osób zobaczyłem. Wtedy zrozumiałem, że ci ludzie naprawdę przyszli nas słuchać. Nie mogli po prostu przechodzić obok, bo w taką pogodę nikt nigdzie nie przechodził, chyba że próbował złamać nogę na lodzie. Nie przyszli też na samo piwo, w każdym razie na pewno nie wszyscy. Musieli być wcześniej zdecydowani, mieć to zaplanowane i nie dać się powstrzymać śniegowi i ślizgawicy. Byłem wzruszony.
Sesje rozpoczęte w lutym, pod koniec czerwca były już całkiem popularne. Dopisywała nam nie tylko publiczność lubiąca pokołysać się nad kuflem piwa, ale również, najwyraźniej, muzycy gustujący w funkowych rytmach, bo nie raz widziałem osoby stawiające na stolikach dyktafony i nagrywające nasz dżem. Przychodzili też perkusiści, gitarzyści, basiści, pianiści i wokaliści. Wchodzili na scenę żeby poimprowizować przez kilkanaście minut, a czasami dłużej. W pewnym momencie Funksters stało się czymś w rodzaju funkowego alter ego jazzowych dżemów w Akwarium.
Założony biznesplan niestety nie wypalił. Właściciel klubu, wielbiciel muzyki Country & Western, postanowił odmówić wejścia w symbiozę z zespołem, a chęć grania dla samego grania zdążyła się już wypalić. W końcu, umówmy się, co wtorek taszczyć wzmacniacze i bębny, grać od 19:00 do 23:00, potem wszystko pakować, wieźć po nocy do domu i własnoręcznie taszczyć na trzecie piętro w starym budownictwie, potrafi się w końcu znudzić. Skoro nie właściciel klubu do tej pory nie był przekonany do tego że warto zespół zatrzymać, to już go się przekonać nie da. Nie sądzę żeby problem był w nieopłacalności przedsięwzięcia, widziałem, jak browar schodził w barze w dużych ilościach. Widocznie po prostu nie podobała się właścicielowi muzyka. W ten sposób rozstaliśmy się z klubem i z dżemowymi sesjami.
Wtedy okazało się jednak że Funksters to coś więcej niż tylko dżemy. Skład ten pojechał do Danii, nagrał dwa utwory demo i stał się zespołem.
Funksters był zespołem grającym głównie utwory innych wykonawców. Pracowaliśmy nad własnym materiałem i stworzyliśmy kilka naszych własnym piosenek. Dwie z nich (Ocean i Burzę) udało nam się nagrać w dobrym studio, na warsztatach muzycznych w Danii. Te dwa utwory nagraliśmy w 11 godzin studyjnych, co jest nie lada wyczynem, biorąc pod uwagę że w ten czas wchodziło nagranie instrumentów (kwartetu: bębny, bas, klawisze, gitara), wokalu prowadzącego, chórków i instrumentów perkusyjnych.
Skład Funksters ulegał stopniowemu przeobrażaniu i po jakimś czasie, pod tą samą nazwą powstał właściwie nowy zespół. Nowy skład pojechał do Danii i nagrał kolejne dwa utwory.
Drugi skład Funksters był składem, z którym zaznałem jedynej w swoim życiu trasy koncertowej. Na trasę składało się 12 koncertów, płatnych akurat tyle, że starczyło na wynajęcie vana, płatnego 1zł 30gr za kilometr. Były to koncerty w ramach promocji jednego z polskich browarów, nad morzem. Graliśmy w sześciu nadmorskich miejscowościach. Koncerty były co wieczór, więc każdy dzień zaczynał się od pakowania, podróży do nowego miejsca, wypakowywania, próby dźwięku, koncertu, pakowania po pijaku i szukania kwater po ciemku.
Po jakimś tygodniu koledzy zaczęli narzekać że czują się zmęczeni. Pomyślałem, że gdybym pił tyle co oni, też czułbym się zmęczony. A ja byłem w siódmym niebie. Mógłbym tak w nieskończoność.
Z dokładnością do rwących się strun. Praktycznie na każdym koncercie zrywała mi się górna struna E. To znaczy, górna w odniesieniu do wysokości dźwięku, bo fizycznie znajdująca się najniżej. Być może zrobiła sie zadra na mostku, ale w warunkach polowych nie miałem jak tego naprawić, a amatorskie piłowanie mostka mogłoby jeszcze pogorszyć sprawę. Zapas strun E dość szybko mi się skończył, więc przy okazji przejeżdżania przez Gdańsk zakupiłem cały worek strun E, dwunastek. Tak tak, nie grałem ja wam na cienkich strunach, oj nie grałem.
Ostatni skład Funksters był naprawdę zawodowy. Muzycy którzy wtedy ze mną grali, w tej chwili żyją z grania w zespołach znanych postaci z polskiej sceny muzycznej, choć niekoniecznie jazzowych czy funkowych.
To jest dobry moment, żeby powiedzieć o profesjonalizmie. Profesjonalizm niekoniecznie, choć często, oznacza wysoką jakość tego co się robi. Profesjonalizm jednak w swoim podstawowym znaczeniu oznacza zarabianie na tym co się robi. Dla muzyka oznacza to życie z grania, czyli w praktyce grania tego, za co płacą. Wtedy zdałem sobie sprawę, że nie jestem i nie chcę być muzykiem profesjonalnym — chcę grać muzykę którą lubię, a nie tą którą lubią klienci pubów. Funksters grał mało koncertów. Nie dlatego żeby jakość wykonania była słaba; można to było powiedzieć o dowolnej z poprzednich formacji, ale na pewno nie o Funksters. Ten skład był naprawdę świetny.
Do utrzymania zespołu jest konieczna jakaś minimalna liczba koncertów miesięcznie. Bez tego muzycy zaczynają zapominać materiał, a koncerty wychodzą coraz gorzej. Skład bardzo dobrych muzyków tworzy też pewną presję: dobrzy muzycy muszą mieć powód żeby grać w zespole. Jeżeli jest nudno, chłodno i głodno, po prostu odejdą gdzie indziej.
Jako leader zespołu, zaczynałem stawać w obliczu coraz większych problemów: materiału było dużo, trudnego. Koncertów mało, a jeżeli już, to mało płatnych. Ludzie nie mieli wystarczająco dużo czasu na próby, nawet na tyle żeby utrzymać materiał w przyzwoitym stanie. Po którymś koncercie zrozumiałem że był to ostatni koncert Funksters. Trochę tak jak z umieraniem. Któryś oddech musi być ostatni. Okres zabaw z muzyką się skończył. Poszedłem na informatykę.
Umarł Wahwah, niech żyje Automaciej!
©2003-2024 Maciej Bliziński