Biało. Prawie tak biało jak na stronie startowej Google.
Stok był prawie pusty. Do tej góry nie ma dostępu z miasteczka; trzeba albo wjechać samochodem dość wysoko do schroniska, albo wjechać kolejką linową na pierwszą górę, i stamtąd przejechać przewieszoną ponad doliną, drugą kolejką linową.
Widzieć takie wielkie skalne ściany przesuwające się blisko z boku, albo daleko pod spodem, jest, co tu dużo mówić, trochę strach, szczególnie jeżeli wyobrazimy sobie, co się stanie jeżeli akurat znajdziemy się na zewnątrz gondoli. Tłumaczyłem sobie, że to wszystko jest jednak przemyślaną i przetestowaną konstrukcją, i że prawdopodobieństwo katastrofy, czy choćby poważniejszej usterki jest raczej małe. Jakoś to szczególnie mnie nie uspokoiło, bo tłumaczenie tłumaczeniem, a skały skałami. Ale że byłem już w gondoli, wystarczyło się nie ruszać żeby szczęśliwie dotrzeć do stacji końcowej. Wysiadłem z gondoli i przypiąłem narty.
Kiedy się uczyłem jeździć, nart taliowanych jeszcze nie było, a jeżeli były to były jakąś zupełną nowinką. Jeździło się na nartach prostych jak drut i długich jak podręcznik do Solarisa. Ale teraz prostych nart już nie ma.
Na szczęście nic nie stoi na przeszkodzie, żeby na taliowanych nartach jeździć klasycznie. Przynajmniej ja żadnych przeszkód nie zauważyłem; skręcałem tak samo jak te 15 czy 16 lat temu kiedy… no właśnie. Skąd ja właściwie umiem jeździć? Jak to się dzieje, że nagle idę na stok, zakładam narty i zjeżdżam? Po 15 latach niejeżdżenia?
Tak, widocznie jeżdżenia na nartach się nie zapomina, ale nie o to mi chodzi. Chodzi mi raczej o to, jak to się stało że miałem okazję się nauczyć. Dobry nauczyciel, oczywiście. W tym wypadku, Psorek. W licealnych czasach spędziłem dwa tygodnie na Słowacji, gdzie Psorek nauczył mnie najpierw jeździć pługiem, potem skręcać, potem skręcać szybciej, a po tygodniu pomykać po stoku razem z grupą zaawansowaną.
W eksperymentach psychologicznych jestem zwolennikiem podejścia behawiorystycznego, w odróżnieniu od introspekcji. Na przykład, nie wystarczy mi, że ktoś powie że coś lubi. Co to znaczy, że lubi? Że robi to często? Żeby można było mówić o konkretach, jak często? Dane, dane, dane poproszę! Obserwując siebie na stoku zauważyłem, że po dotarciu na dół natychmiast wchodziłem na wyciąg i zasuwałem z powrotem na górę. A potem zaraz zjeżdżałem na dół. I znowu na wyciąg. I na dół. I jeszcze raz. I jeszcze… Chyba mogę z tego wywnioskować, że mi się podobało!
W pewnym momencie, kiedy popatrzyłem na góry, naszła mnie taka refleksja. Wszystko to nie byłoby możliwe, gdyby nie jedna osoba, która włożyła masę wysiłku w to, żebym mógł sobie teraz zasuwać po stoku. I nie tylko w to; również w masę innych rzeczy, które teraz mogę robić. Ba, w ogóle bym nie istniał.
Mówię tu o swojej mamie.
Na nartach jeżdżę właściwie tylko dlatego, że pomimo, że w domu się nie przelewało, zadbała o to, żebym miał możliwość się nauczyć. Dzięki, mamo!
W lato postaram się skorzystać z innych nabytych w liceum umiejętności, może coś ze sportów wodnych?
Na koniec dnia zjechałem czerwoną trasą, której ostatni stok wygląda tak:
Stok nie ma może 45° nachylenia, ale dużo mu nie brakuje, szczególnie po prawej stronie (na zdjęciu - po lewej). Na miniaturce widać coś na kształt przecinka w prawej stronie na dole. To jest sylwetka narciarza. Ten stok jest wielkości sporego budynku.
Po 15 latach niejeżdżenia! Ha!
Komentarze
©2003-2024 Maciej Bliziński