Powiedzmy że zaczynamy się uczyć nowego języka obcego, na przykład angielskiego. Najpierw dowiadujemy się że na przykład polskie słowo „krowa” to w angielskim „cow”. Chcemy powiedzieć „krowa”, więc mówimy „cow” i to działa. Pięknie! Świat jest prosty!
Kiedy później dostajemy do ręki słownik, okazuje się, że czasami przy jednym polskim słowie jest nie jedno, ale kilka słów w obcym języku. Efekt odwrotny również występuje, na przykład angielskie słowo tuck oznacza:
tuck [tʌk] wpychać, wsadzać, wciskać, wsuwać, wtłaczać, umieszczać, owijać, podwijać; fałda, zakładka, słodycze (dziec.); ~ away chować, odkładać, wsadzać, (pot.) zażerać się, napychać się; ~ in/up otulać, opatulać, zawijać, wpychać, (pot.) napychać się, wcinać
A miało być tak pięknie! Ale trudno, przyjmujemy do wiadomości to jedno angielskie słowo można wyrazić przy pomocy kilku polskich słów.
Dalej okazuje się, że nie możemy użyć któregokolwiek z nich; pasuje tylko jedno słowo, albo tylko drugie. Ale to też nie zawsze: czasami pasują obydwa. Próbujemy więc nauczyć się jakiejś reguły, która tym rządzi. Potem za każdym razem jak chcemy coś powiedzieć, musimy się zatrzymać i przemyśleć, który to przypadek.
Przeokropne są angielskie słowa na polskie „mówić”. Mamy: to say, to tell, to speak, to talk, to utter. I skąd mamy wiedzieć, którego użyć? Przychodzi czas na regułki: Jeżeli sytuacja jest taka to a taka, wtedy używa się słowa takiego a takiego… jeżeli to, wtedy tamto. W mówieniu to nie za bardzo pomaga, niestety. Na rozpatrywanie regułek podczas rozmowy po prostu nie ma czasu.
Można też zamiast regułek próbować tworzyć sobie dokładniejsze definicje, które łatwiej jest (za przeproszeniem) zinternalizować. Na przykład1:
Z definicjami są niestety problemy. Po pierwsze, nie widziałem tego typu definicji np. w podręcznikach angielskiego, więc adeptom angielskiego wcale nie byłoby łatwo ich znaleźć. Po drugie, w przypadku języka naturalnego, ciężko jest cokolwiek precyzyjnie zdefiniować, bo zawsze będą wyjątki.
Generalna zasada ma jednak sens: słowa odnoszą się do pewnych abstrakcyjnych pojęć.
Teraz wydaje się już prościej. Niestety, wciąż możemy mieć problem z samymi koncepcjami: jeżeli w naszym ojczystym języku jakieś pojęcie nie istnieje samodzielnie, to ciężko jest je nie tylko wytłumaczyć, ale również zrozumieć, a co dopiero prawidłowo stosować „na polu walki”, gdzie nie ma czasu na zastanawianie się.
Ten piękny i prosty model opisuje jednak tylko podstawową zasadę; wciąż jest tak, że jedno słowo może odnosić się do więcej niż jednego abstrakcyjnego pojęcia.
Czasami jest tak, że abstrakcyjnemu pojęciu nie odpowiada żadne słowo, i trzeba kombinować naokoło.
Jeżeli w języku obcym zadawalamy się tym, że druga strona jakoś zdołała zrozumieć o co nam chodziło, problem wydaje się nie występować. Dopiero, kiedy próbujemy się wyrażać precyzyjnie, zarówno w języku ojczystym jak i w obcym, zaczynamy dostrzegać, że myślenie tego typu abstrakcyjnymi pojęciami ułatwia komunikację.
W dłuższej perspektywie jednak… kolega Portugalczyk kiedyś powiedział mi, że z czasem pewne rzeczy zaczynają „po prostu dobrze brzmieć”, a inne „po prostu źle brzmieć”. Prawdopodobnie ma rację. Tak w końcu funkcjonujemy w języku polskim: albo coś brzmi dobrze, albo źle, i to natychmiast; nie musimy się nad tym zastanawiać. Chciałbym wiedzieć, jak to działa.
1 Mogę się mylić, te definicje to wysyski z wewnętrznej strony opuszki mojego lewego kciuka.
Komentarze
©2003-2024 Maciej Bliziński