...ale to jest po angielsku!

opublikowane 2007-11-24, ostatnia aktualizacja 2018-09-06

Kot zaczaił się przed mysią dziurą i czekał. Ale mysz była sprytna i ani wychyliła nosa. Kot cierpliwie czekał i czekał, ale jednocześnie głodniał i głodniał. Nie wyglądało na to, żeby miał cokolwiek w ten sposób wskórać. Nagle kot zaczął szczekać. Mysz to usłyszała i pomyślała: „O, pies! Pewnie przepłoszył kota!” i wychyliła się z dziury… Kot, oblizując ostatnią kosteczkę, mruknął do siebie tak: „Warto się było uczyć języków obcych.”

Zdarza się czasami że ktoś pyta mnie o jakąś, najczęściej techniczną, rzecz. Zazwyczaj nie jest to coś, co na całym świecie wiem jeden jedyny ja, ale raczej ogólne pytanie, na które odpowiedź można znaleźć w Google. Biorę więc pytanie, wklejam do Google, wciskam „szukaj”, wycinam pierwszy link i wklejam do odpowiedzi. To się nazywa GCP, czyli Google Copy&Paste. Czasami to działa dobrze, ale czasami słyszę odpowiedź:

“Ale to jest po angielsku!”

ALE?!!

Oczywiście że to jest po angielsku! Tak samo jak znakomita większość wszelkich dobrych materiałów które są dostępne w internecie. Dlaczego? Dlatego, że angielski jest najbardziej rozpowszechnionym językiem na świecie. Można by się spierać, że najpopularniejszy jest mandaryński, ale jeżeli chodzi o osoby dla których angielski jest pierwszym lub drugim językiem, wtedy angielski jest na pierwszym lub drugim miejscu.

Największa Wikipedia to angielska Wikipedia. Artykuły są tam najobszerniejsze, i najlepiej zredagowane, najlepiej podzielone, i co tu dużo mówić, angielska Wikipedia jest najlepsza. W anglojęzycznym Internecie można znaleźć materiały:

Nieznajomość angielskiego jest dobrowolnym odcięciem się od najbardziej wszechstronnych, najobszerniejszych i najlepiej napisanych materiałów na planecie.

Rozumiem, że osoba która mówi to „ale”, robi to, ponieważ angielskiego nie zna i nie może przeczytać tego, co wkleiłem.

Pytanie: czy to „ale” ma w ogóle jakikolwiek sens? Czy taka sytuacja w ogóle ma rację bytu? Uważam, że nie.

Jeżeli ktoś zwraca się do mnie z takim pytaniem, to rozumiem że ma jakiś problem do rozwiązania. W związku z tym zadaje pytanie. Ja podsyłam link, i wtedy okazuje się że osoba ta nie zna angielskiego. Uważam, że nieznajomość angielskiego jest o wiele większym problemem, niż techniczna rzecz, z którą dzwoni ta osoba. W takim momencie zdecydowanie polecam zostawienie tego technicznego problemu i naukę angielskiego. Albo nawet, lepiej, nie zostawić, tylko wziąć słownik do ręki, i sprawdzać po kolei każde słowo, którego się nie zna. Jeżeli się nie zna 80% słów, które znajdują się w tekście – trudno, przeczytanie go zajmie dużo, dużo czasu. Ale nie wiem, czy istnieje lepsza metoda nauki angielskiego. Nie ma lepszej metody, niż po prostu używanie języka. Wcale nie trzeba jechać do UK czy USA żeby używać angielskiego. Nawet pasywne użycie języka, czyli czytanie, to już jest bardzo dużo. Do tego wystarczy słownik. Można wszystko sprawdzać w ling.pl, można też mieć pod ręką słownik papierowy, co jest bardzo dobrą opcją jeżeli chodzi o typowe, codzienne słownictwo. Mam od niepamiętnych czasów, to znaczy co najmniej od 10 lat, fantastyczny, niewielki słownik Langenscheidt. Gdziekolwiek jadę, zawsze zabieram go ze sobą. Wygląda on dość niepozornie, i kiedy czasami pytam się L. o jakieś rzadko spotykane słowo, a ona go też nie zna, to kiedy sięgam po Langenscheidt, L. się śmieje i mówi, że pewnie słowa tam nie będzie, a ja się śmieję i mówię że będzie… i najczęściej mam rację.

Langenscheidt Polishdictionary

Pomyślicie sobie, że łatwo mi mówić, bo mieszkam w Irlandii i świetnie znam angielski „i w ogóle”. Niespodzianka, wcale nie znam świetnie angielskiego! Mam nadzieję, że z czasem, a właściwie z wysiłkiem który podejmuję żeby się angielskiego uczyć, mój angielski się poprawia, ale wierzcie mi lub nie, mój angielski jest do kitu. Naprawdę dużo przede mną pracy, zanim osiągnę jakiś sensowny, zadowalający mnie poziom.

Przykłady: Bardzo często, kiedy jestem w towarzystwie i koledzy zaczną rozmawiać między sobą, naprawdę przestaję kleić, o czym w ogóle jest mowa. Czasami rozumiem, czasami jest OK, ale czasami jest mi ciężko w ogóle złapać temat rozmowy. Podobnie jest z mówieniem, z akcentem. Staram się pracować nad akcentem, ale kiedy się nagra i odsłucham, to słyszę, że jest, co tu dużo gadać, cieniutko. Nie mam może tak mocnego polskiego akcentu jak Polacy którzy czytają po polsku angielskie czytanki, ale kiedy próbuję wymawiać słowa podobnie jak Amerykanie, to wygląda to podobnie jak scena z filmu Miś, gdzie na Dworcu Centralnym panna ładowała sobie pełne usta kartofli i dopiero wtedy mówiła po angielsku.

Jest dużo pracy przede mną. Znam angielski na takim poziomie, że potrafię się porozumieć, potrafię coś komuś wytłumaczyć, potrafię, choć nie zawsze, zrozumieć to, co ktoś mi tłumaczy. Ale żeby przeprowadzić swobodną konwersację…

Kiedy ludzie wiedzą że rozmawiają z cudzoziemcem, to jest święto jeżeli cudzoziemiec w ogóle cokolwiek zrozumie, „ojej, coś wspaniałego!” Ale kiedy się jest wśród ludzi, w pubie czy w restauracji, to jest to trochę inna bajka.

Jeżeli jesteśmy w trybie turystycznym, to wszystko świetnie. Ale wtedy kiedy naprawdę staramy się funkcjonować w anglojęzycznym środowisku, to jest to o wiele większe obciążenie.

No dobrze, pomyślicie, ale pewnie bardzo dobrze stoję z czytaniem. Teksty techniczne owszem, czytam już od ładnych paru lat, ale one posługują się dość wąskim słownictwem, a dużą część stanowią TLS-y. Wiecie, TLS, trzyliterowy skrót. Ale czasami biorę do ręki książkę, która jest bliżej literatury pięknej, na przykład ostatnio przeczytałem The God Delusion Richarda Dawkinsa. Czytając, musiałem wszystko sprawdzać w słowniku. Średnio, były to dwa, trzy słowa na stronę. Przez całą książkę, od początku do końca. No, były momenty kiedy byłem niecierpliwy i nie sprawdzałem słów, ale to jest tylko moja własna głupota i strata – prawdopodobnie nie zrozumiałem przez to jakiegoś niuansu językowego, czyli czegoś, co jest jedną z bardziej wartościowych rzeczy, które możemy spotkać w książkach. Powinienem był sprawdzać wszystko.

Tak w ogóle, bardzo dużo angielskiego nauczyłem się właśnie w ten sposób. Czytałem książki Rogera Zelaznego, w których musiałem sprawdzać jeszcze więcej słów niż teraz, grałem w gry typu Ultima, w których, żeby grać, trzeba było uważnie czytać dialogi, żeby rozumieć co się dzieje.

Uczenie się języka przez, po prostu, używanie go – jest Bardzo Wydajną Metodą.

Traktując angielski zabawowo, można się pobawić w opisywanie obrazków w Google. Gra polega na tym, że dwie osoby widzą jeden obrazek i wpisują etykiety, które niego pasują. Jeżeli będzie to na przykład para na tle zachodzącego słońca, wpiszemy man, woman, couple, sunset, sky, etc. Celem gry jest zgodzenie się z drugą stroną co do etykiety. Wtedy dostajemy punkty i następny obrazek. Wiele obrazków można opędzić najprostszymi słowami, jeżeli na jakimś utkniemy, możemy po prostu przejść dalej. Po zaliczeniu albo ominięciu obrazka możemy zobaczyć, co wpisała druga strona. Interesujące jest nie tylko to, jakie jeszcze można odnaleźć angielskie słowa powiązane z obrazkiem, ale również to, co ludzie w ogóle widzą w obrazach, bo często widzą coś zupełnie innego niż my. Ale to już inna historia. Dość, że opisywanie obrazków to dobra zabawa językowa i zaglądam tam od czasu do czasu.

Wracając do kolegi ze słowem ALE, wymówka tego typu nie ma żadnej racji bytu. Jeżeli ktoś jest nie jest na takim poziomie żeby angielski tekst swobodnie przeczytać, niech czyta nieswobodnie. Po prostu! Jeżeli wygląda mu na to, że w ogóle nie da rady przeczytać, wtedy musi wrócić do podstaw, ale wydaje mi się że podstawy podstaw to w tej chwili każdy już ma w szkole albo łapie. A jeżeli nie, to są kursy i podręczniki. Nie jestem zresztą wcale pewien czy to jest konieczne, bo nawet jeżeli nie zna się gramatyki, to sprawdzenie każdego słowa w słowniku, pomimo nieznajomości gramatyki też ma swój sens. Pamiętam, że kiedy byłem mały, sam tak robiłem. Byłem wściekły że czegoś nie rozumiem i jeżeli w zdaniu było dziesięć słów których nie rozumiałem, to z furią wertowałem słownik, aż sprawdziłem wszystkie dziesięć, i w końcu w miarę dobrze, albo mniej dobrze, rozumiałem, co to zdanie znaczyło. Dlatego na wypowiedź typu „ALE to jest po angielsku!” odpowiadam: „ALE i tak musisz znać angielski, przyjacielu!”