Dlaczego nie wiemy, skąd wiemy to co wiemy

opublikowane 2012-03-12, ostatnia aktualizacja 2021-06-18

Kiedyś w ramach studiów przeprowadzałem eksperyment, którego celem było sprawdzenie, jaki stopień kompresji nagrań MP3 jest w praktyce postrzegalny. Asystent wytłumaczył mi, na czym ten eksperyment ma polegać: słuchacze mają odsłuchiwać pięciosekundowe fragmenty nagrań, i określać, czy słyszą różnicę, czy nie. Aby badanie było bardziej wiarygodne, należy sprawdzić różne style muzyczne, przygotować trzy próbki, po jednej z muzyki klasycznej, jazzowej i popularnej. Pełen animuszu zabrałem się do roboty. Wybrałem próbki, przygotowałem ich wersje skompresowane w MP3 przy 112, 128, 160, 192, 256 i 320 kbps. Nagrałem wszystko pięknie na płycie, zaprosiłem grupę na test, który przeprowadziłem, a wyniki pieczołowicie skompilowałem w zgrabny raport. Z elegancką tabelką pełną procentów, dumny z siebie, poszedłem do asystenta. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:

Automaciej: „Oto wyniki, przy 112 prawie zawsze słyszeli różnicę, przy 128 już czasami nie, a przy 256 i 320 już dość rzadko, tylko niektóre osoby były chyba bardzo spostrzegawcze, bo czasami…”
Asystent: „Dobrze, a próbki kontrolne?”
Automaciej: „To znaczy?”

Asystent spojrzał na mnie badawczo.

Asystent: „Skąd pan wie, że to nie były fałszywe alarmy? Co jakiś czas potrzebne są dwie takie same próbki. Wtedy będzie pan widział, czy badani przypadkiem nie…”
Automaciej: „…odpowiadają zawsze, że słyszą? Nie zrobiłem takich. Ups.”
Asystent: „No to szkoda.”

Natychmiast zrozumiałem, w czym był problem ‒ mój eksperyment był całkowicie podatny na uczestnika zawsze mówiącego „tak, słyszę różnicę”. Wystarczyło, żeby ktoś dał takie odpowiedzi od góry do dołu, żeby wyniki mojego testu całkowicie zawyżone. Mój test nie potrafił odróżnić percepcji od urojenia.

Można powiedzieć, że to moja wina, bo przed przygotowaniem eksperymentu nie poczytałem odpowiedniej literatury, po prostu się odpowiednio nie przygotowałem. Być może. Ale z drugiej strony, kto by przypuszczał, że trzeba czytać teksty dydaktyczne o metodyce eksperymentalnej tylko po to, żeby przeprowadzić prosty test?

W szkołach uczono mnie najprzeróżniejszych rzeczy: fizyki, chemii, biologii, środowiska, polskiego, no i oczywiście matematyki, której nikt nie rozumiał i dla której nie widział życiowego zastosowania. Uczyłem się o wszystkich tych rzeczach są znane ludzkości: z czego się składamy, co z czym reaguje, jak przyspiesza i zwalnia; uczyłem o tym jak to mieszkamy na wirującej kamiennej kulce, pędzącej po eliptycznej orbicie wokół rozpalonej wodorowej plazmy. Uczyłem się też o filozofach, którzy próbowali odpowiadać na najtrudniejsze pytania na temat świata, a również tego, czym ten świat o który pytamy, w ogóle może być.

Nie nauczono mnie natomiast jednej ważnej rzeczy: jak to się stało, że to wszystko wiemy.

Po latach, widzę swoją pomyłkę nie jako przypadkowe niedoczytanie czegoś w książce. To, czego mi wtedy brakowało, nie było po prostu informacją, że należy dać dwie te same próbki po sobie. To była fundamentalna luka w rozumieniu, skąd się wzięła nasza fizyka, chemia, czy biologia.

Kiedy na lekcjach nauczyciel prezentuje materiał, uczniowie traktują go jako dany. Mogą nie lubić i śmiać się z nauczyciela, ale to osobna rzecz. Sam materiał po prostu jest jaki jest. Kiedyś wypadł z czarnego pudełka podpisanego „Nauka”. Ktoś go podniósł, wytarł rękawem i włączył do programu nauczania.

Skoro uczyłem się w liceum o Kartezjuszu, Heglu i Kierkegaardzie, to nie miałbym nic przeciwko otarciu się również o Francisa Bacona, Karla Poppera i Thomasa Kuhna. W podstawówce z kolei nie miałbym nic przeciwko klasowemu eksperymentowi z wykrywaniem wody. Musi być z tym niezły ubaw!

Tak przygotowany, na studiach nie najadłbym się wstydu przed asystentem, i jestem pewien, że nie tylko ja.


Komentarze