Gdzie ta polskość?

opublikowane 2007-08-16, ostatnia aktualizacja 2021-06-18

Kiedy przyjechałem do Dublina, jedną z pierwszych moich myśli było pytanie: „Czy ja w ogóle wyjechałem z Polski?” W barze Polacy, na ulicy Polacy, w sklepie Polacy, w ochronie Polacy, w laboratorium Polacy, a w domu w którym mieszkam, ostateczną statystyką jest: siedem na czternaście mieszkań jest zajętych przez Polaków.

Była to jednak myśl dość powierzchowna. Jasne, spotykam ludzi którzy mają ten sam pierwszy język co ja i z łatwością [rozpoznaję][rozpoznac] ich na ulicy. Na przykład po białych skarpetkach, albo po wrzucaniu butelki po piwie do morza, albo po sposobie chodzenia w stylu „wrzody pod pachami”. Czasami się za nich wstydzę, czasami jestem dumny kiedy słyszę że są uważani za dobrych pracowników. Z czasem zacząłem kwestionować swój związek z resztą Polaków w Irlandii i koniec końców, zamiast „czy ja w ogóle wyjechałem z Polski?” zacząłem się zastanawiać

Czy ja w ogóle kiedykolwiek mieszkałem w Polsce?

Jeżeli odrzucimy rzeczy najbardziej powierzchowne, takie jak język i geografia, odpowiedź przestaje być oczywista. Jeżeli za typowego Polaka uznamy amatora piłki nożnej pijącego wódkę przed nielegalną cyfrówką, to ze mnie taki Polak jak z koziej dupy trąba. Można też powiedzieć, że tutaj Angole się specjalnie od Polaków nie różnią. Musimy szukać polskości gdzieś indziej.

Może w edukacji. Uczestniczyłem w polskim systemie edukacji gdzieś do 15-go roku życia. Potem chodziłem do bardzo jak na Polskę nietypowego, społecznego liceum, gdzie relacja nauczycieli i uczniów była zupełnie inna niż w państwowych liceach i nie było stopni. Był tylko poziom podstawowy i wyższy. Jak ktoś się czymś interesował, zaliczał przedmiot na poziomie wyższym. A jeżeli chciał tylko mieć go z głowy, zaliczał na podstawowym i to było w porządku. Nie było rywalizacji o stopnie bo i tak każdy wiedział czym się interesuje i sam postanawiał czy chce się czymś bliżej interesować, czy nie. Nie mieliśmy przedmiotu p.t. „Język polski”. Zamiast tego była humanistyka, w której było wystarczająco dużo elementów jęz. polskiego żeby program został zatwierdzony przez ministerstwo, ale od Potopu i innych polskich tasiemców było tam więcej elementów historii kultury, a szczególnie filozofii. Moja wychowawczyni, fantastyczna osoba, jest buddystką.

To była szkoła bardzo niepolska w takim sensie, że była bardzo do polskich szkół niepodobna. Była natomiast stworzona przez osoby które wykazując zdrowy patriotyzm, zaraz po przemianach politycznych zajmowały się nowymi nurtami edukacji, zakładając pierwsze społeczne liceum ogólnokształcące na Bednarskiej, którego moje liceum było początkowo filią. Była to też szkoła elitarna, w takim sensie że mój rocznik pochodził z naboru do I SLO, w którym było tylko 60 miejsc, a kandydatów 850. Nie miałem wystarczająco dużo punktów i nie załapałem się do tej 60-tki (cholerny język polski!), ale spokojnie załapałem się do drugiej 60-tki (dzięki matematyce), z której powstała filia Bednarskiej, która dość szybko się uniezależniła. Niektóre osoby z tego elitarnego rocznika są obecnie istotnymi postaciami w życiu Polski, na przykład jeden z kolegów został doradcą w randze ministra. Ale o ile czuję się cały czas związany z tymi ludźmi, związek całości z Polską jest dla mnie co najmniej niewyraźny.

Typowo polską rzeczą jest jaskrawe rozwarstwienie społeczeństwa pomiędzy „lud” i elitę intelektualną, bez łącznika w postaci klasy średniej. Gdybym się za taką elitę uważał, byłby to może jakiś element polskości. Ale nie zaliczam siebie do żadnej elity. Nie znam bliżej historii niczego, literaturę zupełnie wyrywkowo, filozofii tylko liznąłem, a wyższej matematyki nigdy nie zgłębiłem w zadowalającym stopniu i w ogóle mam poważne wątpliwości co do tego, czy się na czymkolwiek naprawdę porządnie znam. Przyjaciel powiedział mi dzisiaj że mam otwartą głowę i sprawne narzędzie w środku ― przyjąłem komplement, ale w głębi ducha uważam że jak na elitę to jednak trochę za mało. Tak więc typowo polska „elitarność” raczej do mnie nie pasuje.

Kolejną sprawą jest religia. Polska jest krajem w którym kościół katolicki rości sobie 95%-owy udział w rynku. Pominę, że powiślańska parafia, pomimo że nie widziała mnie od dwudziestu lat, wciąż zalicza mnie ― miałem nieszczęście zostać ochrzczonym ― do grona swoich „wiernych”.

Z typowo polskiego „Bóg, Honor, Ojczyzna”, pierwsze jest fikcją, drugie to sprawa wyłącznie osobista, a trzecie to coś w stylu GNU Hurd, czyli „gdybyśmy wiedzieli jak to będzie wyglądać to nawet byśmy nie zaczynali”. Słowem, najbardziej polskie elementy światopoglądu są mi tak bliskie jak średniowieczna koncepcja płaskiej ziemi, pamiętając że już starożytni Grecy wiedzieli, że ziemia jest okrągła.

Najbliższe mi, typowo polskie elementy kultury to polscy pisarze, z których najwyraźniej pamiętam i najbardziej szanuję Gombrowicza, Witkacego. I tak się akurat składa, żeby ci właśnie autorzy byli zjadliwymi krytykami wielu aspektów polskości. Kulminacją tej krytyki jest, tym razem u Wyspiańskiego, wers „miałeś chamie złoty róg”. Po lekturze Wesela zrozumiałem że nie ma co się wygłupiać i trzeba stąd pryskać. Oczywiście, nie zrobiłem tego od razu, poczekałem na wszelki wypadek, dałem Polsce piętnaście lat szansy. Niestety, Polska tę szansę zmarnowała. A polska literatura była w pewnym sensie antypolska. Być może niekoniecznie anty-cała- Polska, ale z pewnością rzuciła wyraźny cień wątpliwości, który z czasem, zamiast maleć, rósł.

Z całą pewnością bardzo polskim elementem jest historia tego kraju. Miejsce z którego pochodzę przechodziło zupełnie inne koleje losu niż reszta Europy. Ale posiadanie jakiejś historii jakoś nie przechodzi testu „i co z tego?”. Jaki ta historia ma wpływ na mnie, czego mogłem się z niej nauczyć i na ile mnie ona ukształtowała? Jakoś tam, być może. Ale nie jest to nic oczywistego. Od historii Polski o wiele większy wpływ na mój światopogląd miała lektura Braci Karamazow.

Architektura i krajobrazy polskie są bliskie większości Polaków i na pewno wiele osób identyfikuje swoją polskość z sentymentem dla Bieszczad czy Mazur. Ja jednak nigdy nie byłem zapalonym turystą i właściwie nigdy nie przywiązałem się ani do miejsc które odwiedzałem ani tych w których mieszkałem.

Na takim najbardziej prostym poziomie codziennego życia, było mi dokładnie wszystko jedno, gdzie się znajduję. Nigdzie w Polsce, poza liceum, nie przynależałem do żadnej grupy z którą mógłbym się identyfikować. Mieszkałem w różnych miejscach i trochę do nich tęskniłem. Teraz tęsknię trochę do Piaseczna, bliskości lasu i zapachu palonego zimą koksu. Ale w Piasecznie tęskniłem za Lyngby pod Kopenhagą, a w Lyngby tęskniłem za Polami Mokotowskimi. W warstwie codziennej moje życie wszędzie wyglądało z grubsza podobnie, a esencja moich zainteresowań i aktywności była gdzieś zupełnie indziej, albo w muzyce, albo w informatyce, w zupełnym oderwaniu od miejsca.

Będąc jednym z dziesiątek tysięcy Polaków w Irlandii, czuję się mimo wszystko reprezentantem Polski. I za każdym razem kiedy mam możliwość opowiedzieć Irlandczykom coś o Polsce, nie wiem właściwie, o czym mam mówić. Na razie odsyłam znajomych do polskiego sklepu po torcik wedlowski.

Niesamowite jest to, że zadając sobie tak proste i z pozoru oczywiste pytanie, nie widzę oczywistej odpowiedzi. Nie łączy mnie z Polską ani sentyment do polskich miejsc, ani przywiązanie do jakiejś grupy Polaków, ani polska literatura, ani polskie zwyczaje, religia czy kuchnia. Jedyne co mam z całą pewnością polskie, to ten dziwny, twardy język z prześmiesznym akcentem na przedostatnią sylabę. I co z tego?


Komentarze